środa, 7 kwietnia 2010

Fistaszki biznesowe: przylatujemy do Indii

Druga w nocy - ja znowu na lotnisku. Dzisiaj będzie więc o lataniu.

Przylot do Indii nie stanowi jakiegoś specjalnego wyzwania. Na pokładzie można obejrzeć bollywoodzkie hity, posmakować indyjskiej kuchni i zapoznać się z sąsiadem, który własnie wraca z Chicago do rodzinnego Chennai. Ci którzy zapomnieli wizy, polecą tą samą maszyną w powrotnym kierunku, pozostali przejdą przez sito piecząteczek, paraf i odrywania świstków od karty emigracyjnej. Jedynym momentem grozy może być Twoja walizka z umieszczonym na niej białą kredą krzyżem opisanym okręgiem. Ci, którzy mają taki znaczek albo idą do toalety pozbyć się znaczka, albo tak jak ja uczciwie przechodzą szczegółową kontrolę bagażu.

Wychodzimy z lotniska, przy barierce oddzielającej świat latających od świata odbierających podróżnych - mrowie kierowców z tabliczkami. Na tabliczkach nazwiska lub imiona. Wszyscy uśmiechnięci od ucha do ucha. Po 15 minutowym skanie zawsze znajdziesz swojego, chyba że organizatorzy znowu nawalili...

Jeśli nie nawalił, kierowca natychmiast przejmie walizki, a Ty ciesząc się na przyjemnie ciepłą pogodę, możesz spokojnie maszerować obok. W przeciwieństwie do taksówkarzy z Chin nie trzeba będzie obawiać się, że Indus każe Ci się męczyć osobiście z bagażem (w Indiach to nie do pomyślenia). Możesz spokojnie wsiadać do samochodu – zaczyna się podróż w otchłań wszelkiego rodzaju pomocników, którzy gotowi są nawet ponieść Twoją butelkę wody. Po drodze z lotniska może Cię spotkać to, co opisałem w jedym z poprzednich postów (kliknij tutaj, aby go przeczytać).

Welcome to India.  

PS. Kolejny post będzie o znacznie bardziej skomplikowanym odlatywaniu.

Brak komentarzy: